Już po dwunastej większość handlujących zaczęła się zwijać. Ci, którzy zostali, narzekali na brak utargu, klientów rzeczywiście była garstka. Obowiązkowym wyposażeniem każdego stoiska wydawała się szczotka do odśnieżania, inni próbowali sobie radzić dmuchając ile wlezie. W śniegu leżały zegary szafkowe, sztućce, srebrna biżuteria i bardzo stare wózki dla lalek.
Co tym razem można było znaleźć (może precyzyjniej „wygrzebać”)? Dzwon, który od biedy uszedłby za kościelny. Bałałajkę w kołysce. Wielką strzelbę za 2.200 zł. Żyrandol ze szklanymi rurkami, które pięknie dzwonią, za 1400 zł. – ale dla pełnego efektu musi wisieć w przeciągu. Dla zwolenników ekologicznej żywności – maślnica, sprzęt do samodzielnego wyrobu masła dla cierpliwych. Po wzięciu pod uwagę tego, co znajduje się w naszych sklepach spożywczych, wydaje się niezłym rozwiązaniem (ale najpierw trzeba nabyć krowę).
Mijają nas dwaj panowie z zestawem na niedzielne popołudnie takie jak to – jeden trzyma pięć książek, a drugi dwa kryształowe kieliszki. Najbardziej zadowolone wydają się gołębie, które właśnie dorwały kanapkę. Nawet psy są ciepło ubrane.
Szok miesiąca: dwa obiekty, pisuar i kropielnica, obok siebie na jednym kocu.